W nocy przed zaśnięciem coś zaczęło grzmieć, zastanawiałem się, jak namiot zniesie trudniejszą pogodę i czy samochód nie zacznie przeciekać przez uszkodzony zamek. Burza postraszyła, postraszyła i przeszła bokiem. Na tę noc ubraliśmy się już cieplej i napełniliśmy termofor. Budziki zadzwoniły przed 7:00, w końcu nie mogliśmy się spóźnić. Dobrym pomysłem było wybranie wcześniejszego autobusu, gdyż w zwykły dzień pracujący dużo więcej osób dojeżdża samochodami do centrum Florencji. W pewnym momencie utknęliśmy w korku, na szczęście już w obrębie miasta, więc zdecydowaliśmy się wyskoczyć i resztę trasy pokonać pieszo. Pod galerię U Fiji (nie wiem kim jest ta Fija, ale lepiej żeby miała fajną galerię) dotarliśmy przed czasem, dlatego postanowiliśmy przećwiczyć jeszcze raz nasz chytry plan. 17 euro za osobę to nie w kij pierdział, musimy coś więcej wynieść z wizyty, niż tylko wspomnienia. Na ustalony znak Barbara ma odwrócić uwagę straży symulując jakiś atak serca, czy inną padaczkę, a ja zwinę “Dawida”. Mam na tę okazję specjalnie przygotowaną siatkę z biedry, nikt się nie zorientuje. Chwilę się pokręcimy dla niepoznaki, a potem dajemy dyla. Weszliśmy do środka nieco wcześniej, na bramkach trzepanie… niedobrze, napięcie rośnie, oby tego samego nie robili przy wyjściu. Zostawiliśmy rzeczy w szatni i… udaliśmy się na drugie piętro. Zwiedzanie galerii musi zaczynać się od drugiego piętra, aby od początku było pod górę. Korytarze wypełnione były rzeźbami, portretami, a na suficie freskami. W salach dominowały obrazy, chociaż zdarzały się i rzeźby, jak “Ariadna”, czy “Hermafrodyta”. Biorąc pod uwagę rozmiar budynku i liczbę eksponatów, można tam spędzić kilka dni. W przypadku malarstwa po pewnym czasie zaczęła dopadać nas monotonia tematyczna. Ile jezusków i maryjek można namalować? Wiem, że kościół był niezłym sponsorem, niemniej artyści częściej mogli wykazać się inicjatywą i stworzyć coś z odrębnej tematyki. Boticelli czasem się wyłamał, dzięki czemu mogliśmy podziwiać takie dzieła jak “Wiosna”, “Narodziny Wenus” czy “Alegoria Siły”. Swoją drogą “Narodzinami Wenus” (chyba najbardziej znane jego dzieło w Ufiji) byłem rozczarowany,

już ciekawsza była “Wiosna”.

Na pierwszym piętrze dotarliśmy do sali Rafaella, na końcu miała być Leonarda… ciekawe czy pozostałe żółwie ninja też mają tu swoje sale? Tu i ówdzie Chińczycy kopiowali wzory, by sprzedawać potem kopie na AliExpresie.

Był nawet portret Keanu Reevesa.

Lata mijały i w stylach zaczęło się też zmieniać. Postacie powoli zaczęły stawać się bardziej realistyczne, wyrażały więcej emocji, weszła jakaś perspektywa, a w pewnym momencie ktoś rzucił się nawet na zabawę ze światłem i cieniem!

Już robiło się ciekawie, gdy napadł na nas znak Uscita (wyjście). Jak to? My dopiero się rozkręcamy, raptem 3h i wynocha? Przez to wszystko nie zauważyliśmy, że nie było tam Dawida. W całej galerii najbardziej brakowało mi miejsc do siedzenia pozwalających na podziwianie sztuki na spokojnie.
Głód zaprowadził nas do pobliskiej knajpy, gdzie po raz pierwszy w trakcie wyjazdu zjedliśmy obiad poza “domem”. Pizza była całkiem smaczna, ale nie mogła stawać w szranki z bassanowską. Powoli zbliżała się godzina naszego wejścia do Galerii Akademii Sztuk Pięknych, toteż skierowaliśmy tam nasze kroki. Tu także byliśmy wcześniej, ale nie było problemu z wejściem. Na pierwszy ogień poszło “Porwanie Sabinek”, następnie cykl niedokończonych rzeźb Michała Anioła, ale już po chwili naszą uwagę przykuł ON. Stał na końcu korytarza pośrodku sali, pięć metrów chłopa, wykonany z jednego bloku marmuru. Tak, to był “Dawid”.

Michał Anioł zaczął go rzeźbić mając 26 lat, a skończył w wieku 29. Kto z Was może pochwalić się osiągnięciem równie wielkim przed trzysiestką? Ja to ledwo co się obroniłem. Swoją drogą nie rozumiem tego zainteresowania przyrodzeniem posągu. Moim zdaniem było ledwie przeciętnych rozmiarów. Przez te zachwyty prawie zapomnieliśmy o naszym planie. Barbara zaczęła odgrywać szopkę i… nic! Nikogo nie interesuje czyjaś śmierć! Wiedziałem, trzeba było spróbować z orgazmem, ten zawsze przykuwa uwagę. Z pustą reklamówką, za to z pełnymi głowami, musieliśmy kontynuować wizytę. W kolejnej części czekały na nas… jezuski i maryje! Matko, ile można! Co ciekawe kustosz zdecydował się umieścić dzieła dużych rozmiarów wysoko ponad głowami na ścianach małych pomieszczeń. Doskonały wybór, dzięki temu prawie nic nie było widać. Dość ciekawym miejscem była sala z modelami gipsowymi. Pojawił się tam element polski, jak Maria Radziwił Krasińska z synem Zygmuntem, Wanda Wańkowicz Tyszkiewicz, czy też Zofia Zamojska. Eksponaty szybko się skończyły, ale coś przegapiliśmy. Pozostała wystawa instrumentów. Skrzypce (w tym jeden Stradivarius), wiolonczele, kontrabasy … otoczone były obrazami przedstawiającymi muzyków. Na ustawionych komputerach można było posłuchać jak brzmią poszczególne eksponaty, pod warunkiem trafienia na maszynę z działającym dźwiękiem. Dostępne były też informacje o historii i twórcach instrumentów, ale to mamy na wikipedii. Po wyjściu udaliśmy się do salonu lokalnego operatora komórkowego w celu zakupienia karty sim. Niestety sprzedawca nie chciał pobawić się w szachrajstwo z generowaniem włoskiego nipu, tylko wcisnął nam pakiet dla turystów. Trochę drogo i załatwia temat wyłącznie we Włoszech, ale wreszcie mamy łączność ze światem. Domyślam się, co musi się z Wami dziać po czterech dniach bez informacji od nas, od teraz nie jesteśmy uzależnieni od WiFi, które potrafi nie działać. Wieczorem spisaliśmy wrażenia na świeżo, a jutro pewnie byczenie, bo pogoda ma nas nie rozpieszczać. Obszar opadów zapowiada się rozległy, więc zamiast zasuwać kawał drogi w celu znalezienia słońca, wybierzemy odpoczynek. Kolejny udany dzień za nami.