A może by tak rzucić to wszystko i wyjechać na wakacje?

Krn z innej perspektywy

W czwartek pewne było, że latanie nawet jak będzie, to mało ciekawe, więc poprzedniego dnia powzięliśmy decyzję o wybraniu się na pieszą wycieczkę w celu zdobycia pobliskiego szczytu o nazwie Krn. Pierwszym wyzwaniem był dojazd na parking przed szlakiem. Zastanawiam się, czemu Słoweńcy budują drogi jednokierunkowe, jako dwukierunkowe. Mieszkając we wsi po drodze, jeżdżąc każdego dnia do pracy, kwestią wyłącznie przypadku jest spotkanie innego kierowcy w miejscu, gdzie nie będzie go widać i nie da się wyminąć, a lokalesi jeżdżą szybko. Może to taka ich odmiana japońskiej ryby fugu, czy zjadania ośmiorniczek na żywo. Nad oznakowaniem szlaków też mogliby popracować. Już na samym początku zdębieliśmy po dotarciu do drutu kolczastego, a szliśmy wyznaczoną drogą (innej nawet nie było). Dopiero po chwili rozglądania okazało się, że trzeba przejść przez pole korzystając z bramy. Nawet postawili drogowskazy… ale od strony zejścia. Pierwszy odcinek wędrówki był mało przyjemny – strome podejście wąską ścieżką po trawiastym zboczu. Później zrobiło się lepiej. Przez większość czasu byliśmy sami, dopiero na podejściu końcowym pojawiła się para turystów. Droga była męcząca, ale wysiłek wynagrodziły nam wspaniałe widoki przy schronisku. W dolinę Socy dotarłem po raz pierwszy w 2012 roku, ale do tej pory Krn oglądałem zawsze z powietrza, teraz w końcu wiem jaki jest widok z tej perspektywy.


Od prawej z przodu ja, Basia, z tyłu góry Stol, następnie Matajur, a w dole dolina rzeki Socy. Pięknie, prawda?
Na samy szczyt wybrałem się sam, gdyż Basia była zmęczona, a tam widoki jeszcze lepsze!


Z przodu moja facjata, a za mną wspaniałe szczyty na północ od Krnu – z lewej Mangart, a koło mojego lewego ucha (czyli z waszej strony po prawej) sam Triglav, czyli najwyższy szczyt Alp Julijskich.
Gdy tylko Basia dowiedziała się, jak na górze jest wspaniale, postanowiła także wejść na sam szczyt.
Powrót również był w chmurach, niektóre z nich nawet beczały i miały dzwonki. Szliśmy w odstępach pozwalających na wzajemną widoczność, co wcale nie było takie łatwe.

Po dotarciu do parkingu pozostał już tylko zjazd samochodem na dół. W trakcie jazdy nad głową wisiało pytanie “Czy tym razem będziemy mieli stłuczkę?”. Doskonale pamiętam minę kierowcy, który kilka lat temu w Słowenii wyskoczył nam zza zakrętu na wąskiej drodze. Zaskoczenie na jego twarzy mówiło “Jak to możliwe, że ktoś mógł jechać z przeciwka? Przecież to się nigdy nie zdarza!”. Tym razem obyło się bez przygód, chociaż zdarzył się mistrz kierownicy chcący nas wyprzedzić, akurat gdy ktoś nadjeżdżał z przeciwnej strony.
Na szczęście na kempingu czekał nas tylko relaks.

Pozwoliłem sobie na drobny żart. Naprawdę na górze nie było tak tragicznie, udało nam się zrobić na przykład takie zdjęcia:

Previous

Setka, seteczka, setunia

Next

Latanie, latanie i odpoczywanie

2 Comments

  1. Tomo

    Się uśmiałem 🙂

  2. Ceroboh

    Aaaaaale widok!!!!!!!

Skomentuj Tomo Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén