Niedziela, jak to niedziela, minęła nam na odpoczynku. Synoptycy zapowiadali, że czasem ma coś pokapać, ale znowu nas oszukali, bo tylko czasem coś nie kapało. Pomimo przeciętnej pogody udało się pograć w badmintona (trzeba było tylko uważać odbierając wysokie zagranie, żeby woda nie dostała się do oczu) i przejść po plaży. W poniedziałek czekało nas poważne zadanie – zamierzaliśmy pojechać z misją dyplomatyczną do San Marino. Od września 2013, kiedy to ich reprezentacja strzeliła nam jedyną bramkę (według wikipedii, nie żebym się interesował kopaniem balona), panują nieco napięte stosunki pomiędzy naszymi krajami, ale będziemy musieli polegać na naszej nienagannej aparycji i uroku osobistym.
Misja została opatrzona kryptonimem “Zdążyć przed deszczem” z powodu prognoz pogody. Według jednego modelu miało zacząć padać o 11:00, a według drugiego o 13:00. Nie pozostało nam nic innego, jak zerwać się wcześnie rano i popędzić na obce ziemie. Udało się wcześnie wyruszyć, więc pomknęliśmy włoskimi drogami, kiepskimi jak zwykle. W okolicach Rimini odbiliśmy wgłąb lądu, drogę umilał nam Dr. Deadlock & Conga Line i już niebawem opuściliśmy Unię Europejską, po raz drugi na wyjeździe. Również po raz drugi nie dostaliśmy stempla w paszporcie. Co za brak organizacji! Każdy tak może sobie wjechać i wyjechać… a co z zagrożeniami jak imigranci, terroryści, mafia i stonka? San Marino korzysta z najlepszych tradycji Włoch – budują miasta na wzniesieniach, stolicę urządzili sobie na szczycie Monte Titano. Nie wpadli jeszcze na pomysł montowania wałów hamujących na stromej drodze pod górę, ale wszystko przed nimi, milicji drogowej już trochę nastawiali. Przed dotarciem do parkingu w okolicach starówki, minęliśmy panią w żółtym mundurze kierującą ruchem. Ciekaw jestem jak długo wytrzymują na tym stanowisku, wszak stanie i machanie rękoma nie jest najbardziej ambitnym zadaniem. Zostawiliśmy samochód i zaczęliśmy się wdrapywać ścieżką w okolice murów (tak, tak, tu też jest wszędzie pod górę). Dotarliśmy do jednej z wież, obok której roztaczał się piękny widok w stronę morza. Święty Marinus wiedział, gdzie chałupę zbudować – wschód słońca nad Adriatykiem, zachód nad Apeninami. Przeszliśmy się w stronę pierwszej wieży, gdzie szarpnęliśmy się na bilet wstępu. Tutaj widoki były jeszcze lepsze.
Następnie powędrowaliśmy w stronę Piazza della Liberta z ich Statuą Wolności i ratuszem, tu można było podziwiać Apeniny, akurat z nasuwającymi się chmurami burzowymi.
W gruncie rzeczy widoki są najmocniejszą stroną San Marino. Odwiedziliśmy jeszcze katedrę poświęconą założycielowi państewka. Kręciliśmy się wąskimi uliczkami mijając czasem jakiś kościółek, czy inną bramę i byliśmy szczęśliwi, że jest jeszcze przed sezonem. Przechodząc co chwilę koło identycznie wyglądających sklepów, mogliśmy tylko sobie wyobrazić, jak sytuacja wygląda podczas zalewu turystów. Urocze miasteczko malowniczo położone, tylko nie wiem kto wpadł na pomysł nasrania tylu sklepów z jakże regionalnymi produktami, typu szwajcarskie zegarki, ciuchy znanych, światowych marek, perfumy dostępne wszędzie, broń gazową czy ASG, a już hitem były różdżki z “Harrego Pottera”. Wyjątkiem były trunki produkowane w okolicy, chociaż półki sklepowe pełne były alkoholi zagranicznych. Ja wiem, że to strefa wolnocłowa, ale żeby się tłuc taki kawał w celu urwania kilku euro na o de tualet, butach, czy innej flaszce? Już zupełnie nie rozumiem zainteresowania Rosjan, którzy mogą skorzystać z takiej strefy lądując na byle jakim lotnisku unijnym, a już na pewno po drodze musieli mieć okazję skoro dotarli do San Marino. Zdaję sobie sprawę, że kraj musi z czegoś żyć, ale kiedyś sobie jakoś radzili, poza tym czy warto się tak prostytuować? Jak widać wolni San Marsjanie (San Marińczycy? San Marinianie? Sanmarinowie?) tego jednak pragną. Warto było odwiedzić rzekomo najstarszą republikę świata, polecamy każdemu, ale tylko poza sezonem. Mały kraj, mała stolica, to i mało czasu potrzebowaliśmy na zwiedzenie, a po spojrzeniu w stronę ciemnych chmur, wolałbym być na dole gdy burza nadejdzie.
Pożegnał nas tym razem pan kierujący ruchem.
Pozostał nam już tylko powrót do namiotu z małą przerwą na zakupy. Liczyliśmy, że w trakcie podróży będzie nam ubywało rzeczy, tymczasem pojawiają się kolejne potrzeby do utrzymania naszego składanego domu w porządku. Wieczorem czeka nas pakowanie w celu usprawnienia jutrzejszej przeprowadzki.
Dodaj komentarz