Po wysiłku poprzedniego dnia nie garnęliśmy się do wczesnego zrywania w piątek. Przeciętne prognozy zmniejszały motywację do wczesnego wstawania. Leniwy poranek trochę nam się przeciągnął, ale w końcu co to za wielkie wakacje, jeśli mamy zrywać się jak do roboty? Było już po dwunastej, ale nikt nie latał pomimo całkiem dobrze wyglądającego nieba. Pewnie to ten północny wiatr.
A może by tak na plażę? Po ostatniej wizycie mniej mnie ciągnie nad morze, ale warto jakoś spożytkować taki ładny dzień. Spakowaliśmy kółko do pływania, piłkę plażową i obowiązkowy parawan. Przez okno spojrzałem w stronę startowiska, gdzie dwa glajty wykręcały się całkiem wysoko. Było już trochę późno, na plażę mieliśmy niecałą godzinę drogi, a do Normy raptem kwadrans. Plaża czy tandem? Tandem czy plaża? Szybka zmiana ubioru, plecak na plecy i tak oto wjeżdżaliśmy serpentynami na górę. Na starcie nie było tłoku, ale nie byliśmy sami. Kilka glajtów kręciło się w powietrzu. Zrobiłem rekonesans, przygotowaliśmy sprzęt i pokazałem Basi najprzyjemniejszą część latania – parawaiting. Chmury się zagęszczały, wiatr się wzmagał, a latanie nie wyglądało na przyjemne, jednak ciągle pozostawaliśmy w blokach startowych. Jedyne trzy godziny później pakowaliśmy sprzęt do plecaka. Dało się polatać, nawet zrobić jakiś dystans, ale czy była to frajda? Zależy od preferencji pilota. Do mnie należało martwienie się jeszcze o pasażera. Sterczenie na starcie bez latania ma swoje plusy – zawsze to lepiej niż w robocie!
Dodaj komentarz