Czy synoptycy się mylą? Nie da się zaprzeczyć, jak każdy, na dodatek prognozowanie pogody nie jest rzeczą trywialną. Na ich pomyłkę liczyłem w piątek, pomyłkę na korzyść latania oczywiście. Pojechaliśmy na Speikboden, górę położoną nieco na zachód od Grente.
Droga na startowisko jest bardziej komfortowa, gdyż wjeżdża się kolejkami linowymi. Niestety tym razem przewidywania synoptyków okazały się prawdą, silny wiatr nie wróżył dobrego latania. Posiedzieliśmy trochę na górze, aby sprawdzić, czy sytuacja się zmieni, ale tylko się pogarszało. Polatałem raptem chwilę i to w warunkach mało przyjemnych. Jedyną korzyścią z wycieczki (poza pięknymi widokami oczywiście) okazało się znalezienie materaca w jednym z dyskontów. Udało się zdobyć ostatnią sztukę leżącą w koszu z różnej maści badziewiem. Trafił nam się rarytas, prawdziwy Passat wśród materacy. Grube, dmuchane łoże z wbudowaną pompką. Od dziś będziemy spać niczym król… no może nie król, ale jakiś sołtys na pewno! Szkoda tylko, że wielkie spanie utrudnia zamykanie sypialni.
Sobotę przeznaczyliśmy na lekką wycieczkę wokół jeziora położonego poniżej przełęczy.
Piękne widoki, wspaniałe okoliczności do relaksu, jedynie ludzi tłum.
Niedziela miała być dniem odpoczynku pod namiotem, gdyż zapowiadały się opady. Plan był realizowany do momentu nadejścia burzy, w trakcie której mógłby powstać jeden z nagłówków szmatławej gazety – “Nie śpię, bo trzymam namiot”.
Po raz kolejny nasz hangar został wystawiony na próbę przez siły natury. Drugie gradobicie i kolejna poważna wichura, które nas dopadły na kempingu. Tym razem również obyło się bez strat.
W poniedziałek wreszcie pojawiła się szansa na polatanie z Grente. Zerwaliśmy się o barbarzyńskiej porze i popędziliśmy na parking… na którym stał raptem jeden samochód. To jest znak, że może moja ocena prognoz jest niepoprawna. Posiedzieliśmy około godziny w samochodzie, pojawił się raptem jeden pilot, który wcześniej tu nie latał, więc pojechaliśmy na Speikboden. Na start przybyło kilku pilotów, co już było nieco lepszym znakiem.
Niestety warunki nie pozwalały na dalsze przeloty, ale przynajmniej polatałem po pięknych, okolicznych górach, a Barbara urządziła sobie wycieczkę po okolicy.
Z powodu silnego wiatru nie udało się wrócić na oficjalne lądowisko. Na tej samej łące wylądował lokalny pilot, z którym miałem okazję polatać, zamieniłem z nim kilka słów… a przynajmniej próbowałem, gdyż szanowny współlatacz niespecjalnie banglał po angielsku, za to liczył na moją znajomość niemieckiego. Dowiedziałem się, że towarzystwo wybrało dziś Speika, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to nie był dzień na Grente. Zaoferowałem mu podwózkę, a gdy tylko dotarła do nas Barbara, z nadzieją zapytał, czy zna niemiecki. Odpowiedziałem, że niemiecki to nie, ale jakby co Basia mówi po hiszpańsku, na co pan raczył z wyrzutem powiedzieć “hiszpański, hiszpański… to są Włochy!”. Tak, to zupełnie logiczne, to są Włochy, więc powinniśmy mówić… po niemiecku. Po drodze zgarnęliśmy nieboraka z Niemiec, dzięki czemu nasz tyrolski pasażer miał z kim poszwargotać. Wracając wskoczyliśmy na pyszne lody. Zgadza się, Tyrolczycy będą podkreślali swoją odrębność, no chyba, że chodzi o jedzenie, wtedy jakoś włoskie lody i pizza stają się cacy.
Dodaj komentarz