Z rana dotarła kolejna porcja znajomych, tym razem pozdrawiamy Bartka z rodziną. Przy obecnych prognozach Michał i Jagoda uciekli do Wenecji, a my zaplanowaliśmy sobie wycieczkę rowerową. Nie spieszyliśmy się z rana, w końcu zakładaliśmy trasę raczej lokalną, ale też nie ociągaliśmy się zbytnio. Gotowi do startu wzięliśmy rowery i okazało się, że mam kapcia w tylnym kole. Dziwne, bo nie zauważyłem tego zdejmując rower z bagażnika, a potem rower głównie stał. Błyskawiczne oględziny wskazały przyczynę – wentyl raczył oddzielić się od dętki. Wożę ze sobą zawsze zapasową, więc pozostawała jedynie zabawa ze zmianą… cholera, jak to się robiło? Po chwili sprawa była załatwiona, a ja nieco bardziej brudny. Ruszyliśmy na trasę, pierwszym punktem była wizyta w uroczym miasteczku Bassano del Grappa tym razem obleganym przez liczne tłumy (jak będzie po włosku “wiwat maj, pierwszy maj”?). Czasem ciężko było przeciskać się przez zatłoczone uliczki, szczególnie na remontowanym moście, dlatego udaliśmy się w okolice mniej uczęszczane.

Posiedzieliśmy trochę nad Brentą (rzeka przepływająca przez Bassano) i pojechaliśmy nieodwiedzanymi przez nas wcześniej uliczkami. Obejrzeliśmy sobie jakiś dworek i wybraliśmy trasę na północ. Niestety trochę się rozwiało, więc przeprawiliśmy się przez Brentę i zaczęliśmy zmierzać na kemping. Co ciekawe wiało zawsze w twarz, niezależnie w którą stronę jechaliśmy. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Na kempingu zdążyliśmy napić się herbaty i zaczęło padać, niestety do końca dnia już nie przestało. Pogoda zrobiła się reumatyczna i szybko wygoniła nas do śpiworów. Dobrze, że na jutro zapowiadane są lepsze prognozy.