Najważniejszą atrakcją paralotniową w Antholz jest… wędrówka na startowisko. Latanie jak latanie, ale zrywanie się o świcie, żeby jak najwcześniej zacząć mozolne wdrapywanie się z całym sprzętem na plecach, hektolitry potu, stan przedzawałowy, to są największe przyjemności z pobytu tutaj. Oczywiście nie mogłem oszczędzić Barbarze takich atrakcji, więc przedostatni miesiąc naszych wakacji rozpoczęliśmy właśnie w ten sposób. Co prawda zaplanowałem wersję lekką, bo bez sprzętu do latania i bez zrywania się z rana, ale za to nie podjechaliśmy samochodem na parking, tylko poszliśmy prosto z kempingu. Pierwszy kryzys u Barbary pojawił się dość szybko, bo okazało się, że późniejsze wyjście prowadzi do niedogodności w postaci potwornego upału. Ryzyko nagłej śmierci odegnał odpoczynek i nawodnienie. Potem poszło już z górki… a w zasadzie pod górkę. Dość późno dotarliśmy do schroniska poniżej startu, więc odpuściliśmy ostatnią część wspinaczki (która jest wisienką na torcie w całej atrakcji). Pełną zabawę Barbara przeżyje, jeśli tylko pojawi się pogoda na latanie. Odpoczęliśmy chwilę rozkoszując się pięknymi widokami i zeszliśmy inną drogą.
Zdobyłem nowe doświadczenie, gdyż wędrówki w dół jeszcze nie przerabiałem, każda wizyta kończyła się do tej pory lotem, nie zawsze długim, ale jednak lotem.
Mam nadzieję, że już niebawem będę miał okazję znowu stąd polecieć.
Dodaj komentarz