Analiza prognoz przyniosła nadzieję na sprawdzenie nowej miejscówki w sobotę. Serrone – wyższe góry jedną dolinę w stronę drugiego morza. Wojsko zrobiło sobie świąteczną przerwę i do 20 kwietnia wyłączyli strefę psującą możliwości polatania w tym miejscu. Zebraliśmy się prawie sprawnie, zapakowaliśmy w samochód i… stanęliśmy w korku. Okazuje się, że włoską, świąteczną tradycją jest jeżdżenie samochodami i stanie w korkach. W Warszawie w trakcie świąt panuje wyjątkowy luz na drogach, natomiast tutaj wszyscy od rana rodzinami jadą sobie pojeździć. Możliwość zrobienia sensownego przelotu oddalała się z każdą minutą spędzoną na drodze. Resztki nadziei zostały pogrzebane, gdy próbowaliśmy znaleźć startowisko. W końcu się udało. Warun wydawał się w porządku, ale tandemiarze zawrócili do domu. Na starcie nie było nikogo poza nami. Wtedy zaczęło się poszukiwanie odpowiedzi na następujące pytania:
Czemu jesteśmy tu sami?
Czy ja o czymś nie wiem?


Trochę czasu zajęło mi tłumaczenie (odrobinę sobie, ale bardziej Basi), że wszystko jest ok. Dopiero, gdy stałem gotowy do startu, pojawiło się dwóch pilotów. W powietrzu było fajnie, poszarpane noszenia, silne duszenia, ot wiosenna termika. Największym wyzwaniem było latanie tak, by mieć kawałek łąki do lądowania w zasięgu dolotu. Trzeba z Włochami jakieś reguły ustalić. Tak nie może być, że wszędzie albo winnice, albo gaje oliwne, a paralotniarz to gdzie niby ma wylądować? Należy wprowadzić jakieś plany zagospodarowania przestrzennego przewidujące łąkę co którąś winnicę, gaj czy inny sad. Żeby polecieć to, co tam się normalnie lata, trzeba albo doskonale wiedzieć, że w razie niepowodzenia jest gdzie wylądować, albo być człowiekiem wielkiej wiary. Jako niewierzącemu nie uśmiechało mi się rzucanie się w wąskie, zalesione doliny. Później widziałem jednego glajta zmierzającego lotem koszącym w stronę ziemi. Polatane dla przyjemności, ale głód przelotowy narasta.

W drodze powrotnej obowiązkowe korki, a potem już tyko kolacja i robienie pisanek.

Na lewej my w tandemie, na prawej my na rowerach pedałując po włoskich (pa)górach, gdyby ktoś się nie domyślił.