Niedzielę spędziliśmy lokalnie, gdyż wichr ze złej strony urywał łeb. W ruch poszedł sprzęt do badmintona, dodatkowo trochę poćwiczyliśmy na tarasie. Oprócz tego mieliśmy relaks.
W poniedziałek czekała nas przeprowadzka. Noszenia było dwa razy więcej, gdyż wyładowaliśmy wszystko z samochodu, żeby już żaden złodziej niczego w nim nie szukał. Co ciekawe w świąteczny poniedziałek wiele hipermarketów było otwartych, za to niektóre stacje benzynowe zamknięte. Włochy to dziwny kraj. Obowiązkowym punktem programu było stanie w korkach. Zrzuciliśmy klamoty w Sermonecie, przebraliśmy się i zabraliśmy tandem do Normy. Trzy glajty w powietrzu i kilka osób zmierzających z plecakami na start potwierdziły ocenę prognoz. Na górze jednak coś nie grało. Było kilku pilotów, jednak nikt nie startował. Trochę zawiewało ze złej strony, niemniej nie były to okoliczności przekreślające latanie. Przybywało ludzi na startowisku, ale nie w powietrzu. Coś ewidentnie nie było tak, pytanie co? Zaczęło się wujowanie. Solo już dawno bym wystartował, w końcu co mnie nie zabije… to uczyni ze mnie kalekę. Z tandemem sprawa już nie jest taka prosta. W oczekiwaniu na start postanowiliśmy potrenować alpejkę. Niestety wiatr trochę kręcił, więc więcej było stania niż trenowania. Czasem nas pociągnęło skrzydło, jednak procedura została przećwiczona. Z chwilą, gdy na niebie przybywało glajtów, zaczęło się rozwiewać. Nadeszła druga część wujowania. A to kogoś przeciorało, a to ktoś wieszał glajta na drzewie. Postałem, popatrzyłem i stwiedziłem, że da radę, trzeba tylko wyczekać odpowiedni moment. Ponaubieraliśmy się, przenieśliśmy na start i zaczęła się walka z wiatrem, coby nas nie powlókł hen w maliny, czy tam inne dzikie róże. W końcu trafił się moment, gdy udało się podnieść glajta bez ryzyka solidnych urazów i krokiem tanecznym (trochę w lewo, trochę w prawo, raz do tyłu, a znowu potem do przodu) opuściliśmy ziemię. W powietrzu szybko zrobiliśmy wysokość i rozkoszowaliśmy się wieczornymi widokami. Barbara miała bardzo odpowiedzialne zadanie w postaci testowania gimbala. Efekty możecie podziwiać poniżej.

Niestety po kilkudziesięciu minutach wyłączyli prąd i z toplandingu wyszły nici. Udało się ogarnąć stopa, Barbara sprowadziła furę, podrzuciliśmy biednych glajciarzy do Normy i popędziliśmy do domu na kolację… albo i nie. Kuchnia w hostelu odmówiła posłuszeństwa, próbowaliśmy wykorzystać piecyk elektrestyczny, ale ten uparcie tylko chłodził zamiast grzać. Musieliśmy zadowolić się kanapkami i sałatką. Już po ich przygotowaniu zostaliśmy poinformowani przez jednego z gości o kryjówce zaworu gazu.