Poranna analiza prognoz wykazała szansę na zwiedzenie Florencji, a następnie zaznanie trochę pogody już bliżej gór. Jak ja kocham się pakować i targać te wszystkie rzeczy do samochodu! Kufer prawie załadowany, można założyć bagażnik na rowery, tylko jeszcze hak… wrzucony w schowek pod podłogą bagażnika… Trzeba o tym pamiętać na przyszłość. Szybkie wypakowanie, założenie haka, wrzucenie rzeczy z powrotem i kontynuujemy zabawę. Za każdym razem idzie nam coraz lepiej.
Już po 11 pędziliśmy całe 30km/h przez Latina Scalo. Na szczęście niebawem dotarliśmy do szybszej drogi i zmierzaliśmy w stronę Rzymu. Tym razem darowaliśmy sobie autostradę (nie dość, że drogie, to jeszcze zatłoczone i wymyślają sobie jakieś remonty z ograniczeniami prędkości) na rzecz trasy widokowej. Przez większość czasu mogliśmy obserwować sobie morze, a także podziwiać mniej lub bardziej ciekawe miejscowości. W pewnym momencie odbiliśmy na coś w rodzaju drogi ekspresowej, gdzie pasów było więcej i ograniczenia prędkości rozsądniejsze. Nagle wyszło na jaw kolejne włoskie oszustwo! Przed nami wyrosły bramki z opłatami. Pobite gary! Wyraźnie kazaliśmy poprowadzić się trasą bez opłat. Nie było odwrotu, trzeba było zasponsorować Włochom drogi. Za całe 80 eurocentów, które z nas zdarli, będą mogli sobie zbudować… oni już dobrze wiedzą na co wydać nasz majątek. Powoli odbijaliśmy od morza, a krajobraz zaczął przypominać nasze mazury (tylko bez jezior), albo jakieś roztocze. Przywitała nas Toskania. Droga coraz częściej pięła się pod górę, minęliśmy Sienę i niebawem byliśmy na kempingu w okolicach Florencji. Musieliśmy trochę pokombinować ze znalezieniem miejsca do postawienia namiotu, gdyż wszędzie było pochyło. Czy Włosi nie mogą żyć jak normalni ludzie na płaskim? Czy jak tylko zobaczą jakąś górę, to od razu muszą budować tam miasto? Albo na odwrót, tam gdzie chcą wybudować miasto, najpierw budują górę. Tak musiało być, już widzę tę scenę z dawnych czasów:
Architekt: Panie, znaleźliśmy idealne miejsce na założenie osady.
Władca po chwili namysłu: Doskonale, możecie przystępować do wybudowania góry, bez szaleństw, jakieś 500 metrów wysokości. Czy pamiętaliście, aby najważniejszy punkt był na samym szczycie, tak by zawsze trzeba było do niego się wspinać?
Architekt: Oczywiście Panie.
I tak oto w głowie władcy roztaczały się wizję biednych, zdyszanych poddanych mozolnie wdrapujących się na wzniesienie.
W tym kraju wszystko jest pod górę… nawet jak jest w dół, to jest pod górę!
Załatwieni decyzjami z dawnych czasów przystąpiliśmy do rozstawiania naszego nowego namiotu. Pierwszy raz bywa trudny, ale jakoś się udało. Wtorek ma być ładny, potem ma dwa dni padać, trzeba by w końcu ogarnąć jakieś większe pranie. Dorwaliśmy kempingową pralkę, zrobiliśmy rekonesans, kupiliśmy bilety autobusowe na następny dzień i zaczęliśmy opracowywać plan na jutro. Po obiedzie można było zabrać pranie i wtedy okazało się, że chyba trochę poszaleliśmy. Jak można wybrudzić tyle ciuchów przez niecałe trzy tygodnie, na dodatek czasem robiąc przepierki? Musimy zmienić podejście do ubrań. Bieliznę w końcu można zmieniać rzadziej… na drugą stronę. Koszulkę, której nie czuć z odległości powyżej metra, uznajemy za zdatną do noszenia. Spodnie i bluzy dopóki zachowują swój kolor, określamy jako czyste. Musieliśmy solidnie się nagimnastykować, aby starczyło nam sznurka i spinaczy, dodatkowo przyozdobiliśmy wnętrze namiotu mokrymi rzeczami.
Niestety za nami są czasy grzejących kaloryferów w hostelu, wieczorem upał zelżał i trzeba było ładować się do sypialni. Rano trzeba wstawać, więc lepiej iść wcześniej spać… albo i nie. Dlaczego, dlaczego jedyni głośni ludzie na całym kempingu muszą akurat mieszkać koło nas? Nic nie zwiastowało takiego scenariusza. W końcu wypasionym kamperem jeżdżą zazwyczaj ramole. Tym razem ramole okazali się nocnymi markami. Niech żyje wynalazca stoperów do uszu! W środku nocy okazało się, że należało się nieco lepiej ubrać, bo zrobiło się dość rześko. Udało się dotrwać do rana, a co potem, to już w następnym odcinku.