A może by tak rzucić to wszystko i wyjechać na wakacje?

Odpoczywanie i latanie, latanie

Po wizycie w jaskiniach Škocjanskich nawiedziły nas dwa dni deszczowe, w trakcie których mieliśmy czas na bierny odpoczynek. Skorzystałem z okazji i poddałem się zabiegowi ścięcia włosów. Operacja się udała, nie muszę ukrywać się przed ludźmi. Na horyzoncie pojawiła się kolejna wizyta znajomych z Polski. Tym razem w Alpy zawitała grupa z teamu rohacka.pl w składzie Janusz, Tomasz (Tomo), Tomasz, Sławek (zwany Sławnym) i towarzyszący im Kuba. Na pierwszy ogień miało pójść latanie w Greifenburgu (Austria), a następnie Grente (Włochy) lub Lajnar (Słowenia). W związku z opadami składanie mokrego namiotu nie wchodziło w grę, a i pakowanie wszystkiego, gdy potencjalnie mogliśmy wrócić następnego dnia, nie było rozsądnym wyjściem. Rozwiązaniem było spakowanie się na dwa dni, zabranie małego namiotu i zostawienie dobytku do czasu powrotu. Tak uczyniliśmy i z rana w czwartek pognaliśmy przez góry… w jeszcze wyższe góry. W zwartej grupie udaliśmy się na start, a Barbara wybrała się na zwiedzanie pobliskiego Lienzu. Latanie nie było wyjątkowo dobre, ale zmiana krajobrazu choćby na moment nam się przydała. Po wylądowaniu, zebraniu się i sprowadzeniu samochodów z góry, przyszedł czas na sprawdzenie prognoz i określenie kolejnego kierunku. Słowenia wyglądała bardziej obiecująco, więc wybraliśmy się w drogę powrotną.
Wieczorem zrobiliśmy sobie rozpustę w knajpie i poszliśmy spać, gdyż następnego dnia czekała nas pobudka wcześnie rano. Lajnar jest świetną górą do latania, ale na miejsce jedzie się około półtorej godziny, na dodatek na sam start trzeba dojść lub wjechać wyciągiem krzesełkowym, a to wszystko sprowadza się do pobudki o barbarzyńskiej porze.
Barbara towarzyszyła nam na starcie, a potem wybrała się nad przepiękne jezioro Bohińskie.

Prognozy wyglądały dobrze, zapowiadał się dzień na życiówkę. Termika rozkręcała się powoli, ale odpaliliśmy przed 11 i zaczęliśmy zmierzać na zachód.

Po około 20 kilometrach dotarliśmy do doliny Sočy, gdzie czekało nas dłuższe grzebanie się na zboczach góry Krn. Przestałem być ostatni z naszej grupy, ale każde opóźnienie mogło odbić się na krótszym locie. Zrobiliśmy ile się dało wysokości i polecieliśmy dalej. Potem było już z górki. Sprawnie przeskoczyliśmy rozległą dolinę, w której leży miasto Gemona del Friuli. Zbocze po przeskoku przywitało nas stabilnym noszeniem i już po kilku kilometrach dotarliśmy do okolicy, w której wcześniej nie latałem. Po drodze minęliśmy zawracającego Janusza, który leciał jako pierwszy. Szło całkiem nieźle, ale gdy Tomo i Sławny rzucili się w zalesione doliny bez opcji lądowania, a z mojej perspektywy wydawało się, że mają tylko duszenia, postanowiłem zawrócić. Na dodatek od zachodu nachodziło wysokie zachmurzenie zwiastujące utrudniony powrót z powodu osłabionej termiki. Od tego momentu zostałem sam. Powrót był trudniejszy, zdarzyły się ze dwa kryzysy, ale udało się wygrzebać. Cześć trasy była dla mnie nowością, gdyż jeszcze ją nie leciałem. Z tego fragmentu jestem najbardziej zadowolony – samotny lot w okolicy, której nie ma się dobrze oblatanej, daje mi najwięcej satysfakcji. Na znanym już terenie dołączyły do mnie dwa glajty, które towarzyszyły mi do samego końca. Ostatni etap powrotu wymagał cierpliwości, gdyż słońce coraz słabiej świeciło z powodu gęstniejącego zachmurzenia, a zostało nam jeszcze 20km. Gdy w zasięgu wzroku pojawiły się zbocza Lajnara, na mojej twarzy zagościł uśmiech, wiedziałem już, że się udało.

Barbara czekała na lądowisku, a razem z nią Janusz, który wylądował jako pierwszy. Po jakimś czasie wylądował Sławny, który zamknął stawkę na powrocie. Pozostała trójka zakończyła lot na kempingu.
Super dzień, udało mi się zrobić najdłuższy i najdalszy lot, jak do tej pory. Spędziłem w powietrzu prawie siedem i pół godziny, przeleciałem dystans 171km (wyliczony po trzech skrajnych punktach) i zapoznałem się z nowymi odcinkami. Oczywiście dało się polecieć dalej, co niektórzy udowodnili, ale do wszystkiego trzeba dochodzić stopniowo. Z tego miejsca najdalszy lot jest prawie dwa razy dłuższy od mojego, jednak uważam się za przeciętnego pilota i mój lot jest dla mnie sukcesem. Przelot zadedykowałem Barbarze, która jest wspaniałym wsparciem naziemnym, bardzo dba o moje pomyślne latanie i dodatkowo pomaga mi choćby w takich sprawach jak logistyka wwózkowo-zwózkowa.
Wracając uczciliśmy loty w pizzerii, pozwoliliśmy sobie na świętowanie, gdyż następnego dnia nie czekało mnie ani Barbary wstawanie.
Sobotnie prognozy wyglądały przeciętnie, więc nie żałowałem dnia odpoczynku. Chłopaki wycisnęli ile się dało i spędzili kilka godzin w powietrzu.
Niedziela znów zapowiadała się jako dzień na Lajnar, więc znowu zerwaliśmy się z rana. Barbara postanowiła zostać w okolicach kempingu, więc nie musiała wcześnie wstawać. Dzień okazał się dobry, chociaż problem stanowiło zachmurzenie, które niejednokrotnie zmuszało nas do ucieczki spod chmur. Zawróciłem w podobnym momencie, co poprzednio. Tym razem zostałem sam kawałek dalej, ale już do samego końca lotu. Również zdarzyły się dwa poważniejsze kryzysy, które udało się przewalczyć. Dotarłem na lądowisko równie usatysfakcjonowany, jak przy poprzednim locie. Przekonałem się, że to nie był przypadek i jestem w stanie powtórzyć tę trasę. W trakcie jazdy na kemping Tomo, Tomasz i Sław odłączyli się i udali się w drogę powrotną do Polski. W czasie, gdy my lataliśmy, Barbara wybrała się na przejażdżkę rowerową przerwaną niestety przez problemy techniczne. Po naszym dotarciu Kuba (i nie chodzi tu o mnie) błyskawicznie rozwiązał problem, dodatkowo dokonując regulacji przerzutek. Na poniedziałek prognozy nie były szałowe, więc mogłem udać się na zasłużony wypoczynek.
Bardzo udane cztery dni. Dobre loty, dużo czasu w powietrzu, a do tego świetne towarzystwo.

Previous

Škocjanske jame

Next

Ljubljana

1 Comment

  1. Ceroboh

    Poproszę więcej takich pięknych zdjęć 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén