W nocy przestało padać, chmury się rozwiały i zrobiło się znacznie zimniej niż miało być. Z rana co prawda świeciło słońce, ale ciągle czuć było chłód w kościach. Z głowami pełnymi planów przelotowych pojechaliśmy na startowisko. Wylanie tyle wody na ziemie poprzedniego dnia ma swoje konsekwencje w dniu następnym. Po dotarciu na startowisko zauważyliśmy dość mocne zachmurzenie. Odpaliliśmy i już po chwili musiałem uciekać z chmury. Latanie w chmurach poza tym, że jest dla nas nielegalne, może pociągnąć też za sobą inne konsekwencje, jak zderzenie z górą, czy innym statkiem latającym. Lot polegał na bujaniu się od zbocza do podstawy chmury, co nie było tak dużym dystansem. Poleciałem trochę na wschód, tam drogę zamknęła ograniczona przestrzeń powietrzna, zawróciłem do punktu startu, na zachodzie sytuacja wyglądała obiecująco, więc zaryzykowałem. Wracając pomyślałem o pociągnięciu trasy na południe w celu wykonania trójkąta FAI (wytłumaczę co to takiego w słowniku, gdy go tylko napiszę), niestety to był kiepski pomysł i zaczęła się walka o powrót. Po jakiejś godzinie męki padłem niedaleko miejscowości Marostica. Niby lot całkiem fajny, ale byłem zły, że nie udało się wrócić.

Barbara sprawnie mnie zgarnęła, a w drodze powrotnej zahaczyliśmy o pobliską oliwiarnię. Wieczorem dumanie nad prognozami, dwa dni deszczu nie zachęcają do pozostania, ale z alternatywą słabo. Może by tak na Lijak na Słowenii? Przeczekać trochę pogodę, aż się zrobi ładnie w dolinie Socy i przenieść się tam na jakiś czas? Z rana jeszcze zobaczymy, ale zaczęliśmy knuć plan alternatywny w postaci ucieczki na południe gdzieś nad morze. Co prawda chyba nie będzie miejsca bez opadów, jednak zamiast ciągłej ulewy może być tylko przelotny kapuśniaczek. W środę ma zacząć padać od 12, więc trzeba będzie poczekać na wyschnięcie namiotu po nocnym deszczu i zwinąć się przed kolejnym.